niedziela, 3 maja 2020

Głowa w chmurach - szlakiem na górę sv. Ilija, Półwysep Pelješac.

Jest na ziemi jedno moje małe miejsce, gdzie poza biciem serca nie liczy się nic więcej....gdy Jacek Mejer i Kasia Wilk pisali słowa tej piosenki na pewno nie wiedzieli jak bardzo te kilka słów oddają to co czuję będąc tam, na szczycie, na szczycie sveti Ilija.

Sveti Ilija, czyli święty Eliasz to najwyższy szczyt na Półwysepie Pelješac mający 961 m.
Troszkę lat zajęło mi wejście na szczyt. Nie, nie, droga nie zajęła mi kilku lat, a raczej dojrzewanie do decyzji o zdobyciu szczytu. 

Siedząc na tarasie w Borje szczyt św. Eliasza mamy jak na dłoni.




Początkowo nie wiedziałam nawet, że można tam wejść. Szlaku na pierwszy rzut oka nie widać, na drugi i trzeci zresztą też nie. Patrząc na górę nie widać w zasadzie żadnej roślinności, a jedynie wysuszone palącym słońcem skały. Z czasem jednak zaczęliśmy rozpytywać o szczyt. Różne opinie usłyszeliśmy. Że niebezpiecznie. Że węże jadowite. Że wielu poszło i nie wróciło. Kilka lat wierzyliśmy w te opowieści. Nie jest zresztą tak, że są one nieprawdziwe i wysnute z palca. Po wielu śmiałków ruszały już ekipy ratunkowe. Jadowite żmije, zwane tu poskokami też istnieją. Prawda jest taka, że góra jest bezpieczna pod warunkiem zachowania pewnych zasad. 

Widok na szczyt sv Ilija od strony portu w Orebicu
Widok na szczyt sv Ilija od strony portu w Orebicu
Jest kilka tras, którymi można wejść na szczyt. Ja znam trzy, choć za każdym razem wchodzę jedną i tą samą. Dwie trasy prowadzą z Orebica, jedna z Gornjeg Nakovnja, 6 km na północny zachód od Vignj.

"Moja" trasa prowadzi ze wsi Bilopolje, a w zasadzie spod klasztoru franciszkanów. 
Klasztor franciszkanów z 1470 roku wraz z muzeum, niesamowicie klimatyczny cmentarz i położony na wzgórzu kościół Gospa od Angela to niewątpliwie miejsca, którym warto poświęcić chwilę. Ze wzgórza, sprzed klasztoru rozpościera się jeden z najładniejszych widoków nad Adriatykiem - na Korčulę i okoliczne wyspy.







 

Już w zasadzie od parkingu koło klasztoru znaki mówią nam, że obraliśmy właściwą drogę. 



Sv. Ilija, 2.30 h...tyle rzeczywiście przyjdzie nam poświecić na wspinaczkę. Tyle, albo nieco więcej. Mnie ta trasa zabiera około 3 godzin i co ciekawe, zdecydowanie dłużej schodzę niż wspinam się na szczyt.

W związku z tym, że na półwyspie jestem zawsze w miesiącach letnich, czyli gorących, swoją wspinaczkę rozpoczynam wcześnie, bardzo wcześnie rano. Około 4 nad ranem ruszam z Borje i w zasadzie wraz z wschodzącym słońcem ruszam spod klasztoru w górę. Ma to o tyle ważne znaczenie, że trasę pokonuję w znośnej temperaturze. Nie wyobrażam sobie tej wycieczki w samo południe i przyznaję, że ogromne moje zdziwienie graniczące z podziwem wzbudzają ludzie, których mijam już schodząc na dół. Oni rzecz jasna idą w przeciwnym kierunku niż ja, czyli w górę. Nie wiem, czy są tak szaleni, tak odważni (o tych, którzy idą w klapkach mam osobne zdanie).

Droga początkowo dość ostro pnie się w górę. Szlak jest dość dobrze oznakowany, znaki znajdują się na kamieniach i na drzewach. Po drodze uważać trzeba na dość ostrą roślinność i osypujące się spod nóg kamyczki. Ścieżka nie jest zbyt szeroka, ale spokojnie można się na niej minąć z osobami idącymi z naprzeciwka. 






Po jakimś czasie krajobraz nieco się zmienia. Wchodzimy w las. Więcej tu zieleni, można skryć się w cieniu drzew.











Na szlaku, co jakiś czas, pojawiają się tablice informacyjne o zwierzętach, roślinności i ciekawostkach przyrodniczych jakie można tu spotkać.


Po pewnym czasie naszym oczom ukaże się budynek, na mapie oznaczony jako Stara Kućica. Budynek jest zamknięty, ale można przysiąść i odpocząć w jego cieniu....to jeszcze nie koniec wędrówki. Do szczytu mamy jeszcze około pół godziny drogi, w moim odczuciu, to najgorsza i najtrudniejsza jej część. Niczym nieosłonięta od palącego już coraz bardziej słońca droga w sam raz dla kozic. Skałki, skałki...skałki. Na dodatek ostro pod górę.

Ale to co czeka na nas na szczycie wynagradza wszelkie trudności.

Na szczycie tuż obok wmurowanej tabliczki z nazwą i wysokością szczytu znajduje się krzyż oraz metalowa skrzyneczka, w której znajduje się zeszyt gdzie możemy zaznaczyć swoją obecność (niestety mojego zeszłorocznego wejścia nie odnotowałam z powodu braku miejsc do wpisu). W skrzyneczce znajduje się też pieczątka z wysokością szczytu, butelka wody, niecała rolka papieru toaletowego, batoniki...co kto pozostawi 😂



Kiedy byłam na szczycie po raz pierwszy, w 2011 roku idąc na górę nic nie zapowiadało, że dane mi będzie stanąć z głową w chmurach. Każdy kto chodzi po górach wie, że pogoda tam bywa przewrotna. Ani prognozy, ani aura na dole nie dawały powodów do tego by obawiać się zmiany pogody na szczycie. Tam jednak oprócz tego, że zrobiło się bardzo, bardzo zimno to wszystko wokół otulała mgła, choć ja wolę wersję, że to były chmury.
Ktoś kto wszedł na górę dla pięknych zdjęć powie: kurcze, ale pech. Dla mnie było to niesamowite doświadczenie. Nigdy tego nie zapomnę. Coś pięknego.










Na górze zazwyczaj jest zimno, zbyt długo nie da się tam siedzieć. I czasem potrafi być jak w ulu. Wystarczy, że wejdą z dwie grupy i robi się spory tłok.

Droga w dół wbrew pozorom jest trudniejsza niż w górę, przynajmniej dla mnie. I zajmuje mi nieco więcej czasu.
Po drodze można spotkać się oko w oko z dzikimi końmi. 




Przyznaję - niesamowite wrażenie, szczególnie jak jeden z nich nie spuszcza z Ciebie wzroku i wyraźnie słyszysz jak parska: idź stąd mała 😁
Nie zamierzałam z nim dyskutować 😀

To, że zaczynam wędrówkę spod klasztoru nieco mnie ogranicza. Fajnie byłoby zejść zupełnie innym szlakiem. Ale perspektywa powrotu na wzgórze pod klasztor po samochód zdecydowanie mnie od tego pomysłu odsuwa. Może następnym razem rozpocznę wędrówkę z samego Orebica, bo że będzie następny raz nie mam najmniejszej wątpliwości.

To co najważniejsze: nie taki diabeł straszny jak go malują. Dla kogoś dla kogo góry to bułka z masłem wejście na szczyt będzie niczym wielkim. Ja jestem zdecydowanie morzo-lubna i nie szczególnie pałam miłością do chodzenia po górach, stąd moja opinia jest taka, a nie inna. Najważniejsze to zabrać wygodne buty, najlepiej za kostkę, minimum 2-3 litry wody, patrzeć pod nogi, pilnować szlaku. Żmii żadnej nie spotkałam, ze spotkania z dzikimi końmi uszłam z życiem, jaszczurki uciekały szybciej niż zdążyłam opuścić migawkę aparatu, udaru słonecznego nie dostałam, za to siedziałam z głową w chmurach, blisko nieba. A może w samym niebie?