środa, 12 lutego 2020

Zmagania z wiatrem i gastryczny orgazm - 3 październik 2019r. - Dzień 4 rejsu - Women's Sailing Team

Jeszcze wczoraj Marek wnikliwie sprawdzał pogodę. Zapowiedział nam, że wstajemy wcześnie, szybkie śniadanie i ruszamy. Mamy 3 godzinne "okno pogodowe". Musimy się w nim zmieścić.
Pogoda nie jest najlepsza. Wieje, pada, niebo zasnute chmurami. Kiepsko to wygląda. Zdajemy już sobie sprawę, że dziś nami pobuja, nie zdajemy sobie jednak jeszcze sprawy jak bardzo. 


Zostawiamy Vis za sobą przed sobą mając tylko morze, wiatr, coraz silniejszy wiatr i deszcz. Zeszłoroczna przeprawa w deszczu na Hvarze to był przysłowiowy pikuś. Żagli nie stawiamy, to zbyt niebezpieczne. Jesteśmy załogą bez doświadczenia, szczególnie w takich okolicznościach przyrody.  A poza tym zależy nam na czasie.

Na morzu pusto. Żadnej łodzi na horyzoncie, żadnych żagli łomotanych wiatrem. Patrząc zdroworozsądkowo powinno nas to martwić. Bo skoro jest pogoda jaka jest, skoro nikogo jak okiem sięgnąć nie widać, to może podejmujemy zbyt wysokie ryzyko? Możliwe, ale my ufamy naszemu Kapitanowi. Nie powiem, że zęby zjadł na morzu (bo zęby ma na swoim miejscu 😂) ale to doświadczony żeglarz. Nie wypuściłby nas w morze wiedząc, że grozi nam jakiekolwiek, choćby najmniejsze niebezpieczeństwo.







Także płyniemy smagani wiatrem. Część załogi leży na kojach pod pokładem. Niektórzy ciężko znoszą panujące warunki. Mnie zdecydowanie lepiej na górze, a jak jeszcze staję za sterem i widzę schodzącego pod podkład Marka to adrenalina i poczucie odpowiedzialności za załogę przegania ze mnie ostatnie znamiona nadciągającej choroby morskiej.





Najdziwniejsze jest to, że dopiero dzisiaj, dopiero przy tych warunkach pogodowych poczułam jak bardzo mnie to kręci. Pokochałam żeglowanie już od pierwszego momentu, od pierwszego wypłynięcia. Ale zdaje się, że pokochałam "turystycznie". Kiedy stanęłam za sterem, kiedy Marek pokazał mi punkt na który mam płynąć, kiedy poczułam strach (tak, dokładnie strach), adrenalinę i odpowiedzialność, kiedy pierwsza fala oblała mnie od stóp do głów poczułam jakie to jest wspaniałe, jak to uwielbiam. I choć nie zostanę sternikiem, choć pływam tylko jak mam płetwy na nogach 😄 to tak, chcę to szczęście czuć jak tylko los pozwoli. Z taką załogą jaka mi towarzyszy....w sumie, ciekawe czy się bały jak zobaczyły Marka pod pokładem, a jacht dalej płynął 😅😅



 
 




Może jednak nie jest aż tak źle skoro Kapitan ma luz 😉


42,4 wezły - 9 w skali Beauforta - 78,52 km/h - sztorm. Serio? Naprawdę tyle było? Serio, serio? Wow 😱




Po prawie 4 godzinach na horyzoncie majaczy nas cel. Tutaj nas jeszcze nie było.
Drvenik Veliki - to mała, mająca zaledwie 11,69 km² powierzchni wyspa. Obecnie na wyspie zamieszkuje około 168 mieszkańców. Podobno małe jest piękne. Nie podobno. Zdecydowanie małe jest piękne.😍





Nie ma tu typowej mariny. Nie podłączysz się do stanowiska z prądem, nie uzupełnisz wody, nie ma sanitariatów. Jest za to, jak się okazuje, jedna rewelacyjna restauracja, która nas tego wieczora, i nie tylko, ugości - Kanoba Jere


Cumujemy, choć nie bez kłopotów. Cumowanie tutaj jest bardzo trudne. Trzeba stać tu na kotwicy, a dno jest bardzo trawiaste. Kotwica niby trzyma, przy czym słowo niby jest tu kluczowe. Trzyma przez chwilę i puszcza. Wiatr też nie ułatwia sprawy. Udaje się, jesteśmy zacumowani. Obok nas po prawej bardzo duży jacht Niemców, po lewej Austriacy.


 


Nie ma co tracić czasu. Korzystamy z tego, że przestało padać i idziemy na spacer. Najpierw w lewo. Kilka domów, każdy zamknięty na głucho. Raczej to domy letniskowe, poza sezonem już nikt tutaj nie mieszka.







Potem w prawo. W prawo nie idzie tak lekko 😄 Najpierw zwiedzamy Kanobe Jere i  poznajemy ich właścicieli.



Po kawie można ruszyć dalej. Do zwiedzania nie ma zbyt wiele. Poza tym miejscowość śpi. Wszystko pozamykane na cztery spusty. Nawet jedyny sklep.












Klimatyczne miejsce. To jedno z tych niewielu miejsc, które charakteryzują się przede wszystkim nietkniętą naturą. Ciekawe jak tu wygląda w szczycie sezonu? Czy na plaży leżą tłumy? Czy to miejsce wieczorami tętni życiem? Pewnie w dużej mierze za sprawą żeglarzy tak. Kursuje tu prom (rano i wieczorem) łączący wyspę z miastem Trogir.
Pewnie gdyby pogoda była lepsza zaszyłybyśmy się bardziej w głąb wysypy. Mam nieodparte wrażenie, że mimo że niepozorna i mała, to kryje w sobie wiele pięknych niespodzianek i miejsc wartych zobaczenia.

Część z nas wraca na jacht, a reszta udaje się do Kanoby Jare...na najlepszą na świecie wiśnióweczkę.




Siedząc na osłonionym od wiatru górnym tarasie restauracji obserwujemy co dzieje się na dole...a dzieje się wiele.


Duży jacht Niemców bardzo mocno na nas wpłynął zrywając naszą kotwicę...armagedon. Na jachcie Marek, Kasia, Jola i Ewa. Widzimy Kasię walczącą z kotwicą, Marka biegającego od dziobu do rufy, z lewa do prawa. 
Nie możemy dłużej siedzieć w cieple popijając "psychoterapię". Musimy pomóc. Biegniemy. Hmmm, tylko jak się do nich dostać. Niemiecki jacht spanikował i odpłynął. Z pomocą idą Austriacy, pozwalają nam wejść na nasz jacht wprost z ich jachtu. Udaje się. Teraz jest więcej rąk na pokładzie. 
Odplątujemy kotwicę, odpływamy kawałek, zawracamy i dwukrotnie próbujemy zarzucić kotwicę tak, aby dobrze się zahaczyła. Udaje się. Uff, oddychamy z ulgą. Jest szansa, że nie obudzimy się gdzieś na środku Adriatyku, albo na okolicznych skałach 😊







To jeszcze nie koniec wrażeń. Czeka nas jeszcze wyśmienita kolacja u Jare - hobotnica ispod peke (ośmiornica spod peki). Gastryczny orgazm. I mówię to ja, która na owoce morza ma przysłowiowe długie zęby i generalnie nie je niczego co patrzy na nią z talerza 😅




Cudowny to wieczór, cudowna noc, a i kolejny dzień zapowiada się......ale to dopiero jutro 😍

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz