sobota, 14 września 2019

Relikty przeszłosci, czyli dawno temu Trabantem w tle...czesc 2

Jedziemy. Granica z Bośnią, machnięcie ręką przez celnika, i dalej w drogę. Kiedy będzie w końcu zjazd na Półwysep. Gdybym wówczas znała Shreka pewnie często bym go cytowała: Daleko jeszcze?
W końcu jest. Skręcamy w prawo, jesteśmy już prawie na miejscu. Prawie robi jednak ogromną różnicę.
Coraz częstsze telefony.
Jest ciemno niesamowicie. Zaczynam wątpić czy oby na pewno jedziemy właściwie. 60 km a ciągnie się jak 260 przynajmniej. W końcu skręcamy w drogę do Borje. Zaraz....gdzie jest morze pytam się? Ciemność, widzę ciemność. Morza nie widać, drogi nie widać, za to co rusz coś przelatuje przed samochodem... a może już mi się wydaje, jakiś mroczki czy coś.
Oczy Krzysia coraz mniejsze. Da radę, wierzę w niego, da radę, musi.

Jesteśmy na miejscu...tak nam się zdaje. Nasi znajomi są, czekają, znaczy się dotarliśmy we właściwe miejsce. Morza nadal nie widzę, ale w chwili obecnej nic mnie to nie obchodzi. Opuszczam Trabiego z Ogromną przyjemnością i bez grosza smutku.
Jacek prowadzi nas do naszego lokum, bungalowa znajdującego się nieco poniżej domu właściwego. Na wszelki wypadek pytam Jacka gdzie jest morze, jeśli w ogóle jest. Wskazuje w kierunku czarnej dziury. Ok, muszę mu uwierzyć na słowo. Nic nie widać, nic nie słychać. Prawie jak robociki kładziemy się spać. na nic poza snem nie mamy już siły. Bagaże wypakuje się jutro, dziś muszą jeszcze pocisnąć się w Trabim.

Witaj Chorwacjo, witaj Adriatyku....gdziekolwiek jesteś.

Rano budzi nas coś skrzeczącego, cykającego. Co To Jest??? Kto śmie nas budzić o nieludzkiej godzinie 8?? I dlaczego jest tak gorąco się pytam?

Wstaje też Iza, jako pierwsza otwiera drzwi i wychodzi. I nagle słyszę słowa, które wymagają cenzury: o k.....
na pewno zobaczyła, że nie ma morza, że jesteśmy gdzieś w czarnej dziurze. Zrywam się, biegnę i....o k....... pada również z moich ust.



Wow, jesteśmy w raju, to tam schowało się w nocy morze.

Nagle słyszę jakby trąbienie. Co to? Jacek pokazuje nam w kierunku zbocza. Co????? Tam jest droga???? My też nią jechaliśmy???? Zaczynam się cieszyć, że było tak ciemno, chyba lepiej że nie widziałam gdzie jedziemy. Bryyyyy.


Powoli dochodząc do siebie znosimy resztę bagaży w siatkach, oglądamy dom, robimy śniadanie i zjadamy je przed domem. Jest bosko, jestem w raju, zaczynam czuć coś czego jeszcze nazwać nie umiem, coś we mnie kiełkuje, coś się rodzi, mam jakieś motyle w brzuchu. Zakochuję się czy jak? 

Po nieśpiesznym śniadaniu i ulokowaniu się w bungalowie, po przywitaniu się z tymi którzy w nocy się nas nie doczekali i poszli spać postanawiamy udać się do Orebica.


Na samą myśl o ponownym posadzeniu swoich czterech liter w samochodzie i na myśl o konieczności pokonanie tego czegoś co szumnie nazywa się drogą dostaję drgawek. Ale przecież po piwko trzeba jechać. Sławne chorwackie piwko czeka. No i z racji braku przestrzeni podróżniczej nie zabraliśmy zbyt wiele jedzenia, trzeba zrobić zaopatrzenie.


Wierzcie mi, jechałam z duszą na ramieniu. Teraz się z tego śmieję. Teraz ta droga to dla mnie pestka, ale wówczas jakoś nie było mi do śmiechu. Ile by Krzyś nie jechał było za szybko. Myślałam, że mnie wysadzą.


Najpierw do centrum Orebicza. I w kierunku wody. Muszę ją poczuć, żeby uwierzyć. 
Pierwsze "poczucie" wody.
  

Zachłystujemy się okolicą, spacerujemy wzdłuż wody, robimy zakupy, smażymy się, robimy zakupy i powoli wracamy.



Resztę dnia spędzamy na błogim lenistwie. Mogłabym siedzieć na bujanej huśtawce przed bungalowem choćby do końca pobytu 

Kolejne dwa dni mijają pod jednym ogólnym tytułem - lenistwo, czyli plaża, woda, woda, plaża.


Generalnie wiedziałam, że na plażę blisko być nie może, oczy mam, wysokość jako tako do mnie przemawia, nie spodziewałam się tylko (albo jakoś nie dopuszczałam do siebie myśli), że nie dość że daleko, to będzie z górki......ale potem pod górkę. Rany, za pierwszym razem mało płuc nie wyplułam wracając z całym majdanem. Jeszcze wtedy głupia nie wiedziałam, że za parę lat będę targach na górę śpiące, małe (co nie znaczy lekkie) własne dziecko.


Ale widok plaży - oszałamiający.

Nawet kurcze te kamienie mają swój niepowtarzalny urok

Wieczorem nasi znajomi zapraszają nas na kolację. Ale, ale, tak lekko to nie ma, najpierw zaganiają nas do czyszczenia muli.


Przy mniej więcej 136 muszli wiedziałam już, że co jak co, ale ja tego "czegoś" na pewno nie zjem. Jakoś moja wyobraźnia zadziałała i wyrobiła sobie odpowiednią historyjkę. No bo skoro Oni trzymali te muszle w wodzie to to musi oznaczać, że "to coś" nadal żyje. A skoro żyje to dostaje teraz szału od tego skrobania w muszelkę, a na dodatek przecież już widziałam wielki gar z zalewą jakąś i z wodą czyli to się będzie gotować.....o nie, ja tego nie zjem.

No ale zjadłam...sztuk jeden, za to zalewa była pyszna. I znów potarza się historia z plaży...jeszcze wtedy nie wiedziałam, że za niepełna trzy chyba lata będę sama, osobiście robić przepyszne (ponoć) mule. Ech to życie potrafi płatać figle.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz